wtorek, 13 czerwca 2017

"Kocia Kołyska" Kurt Vonnegut

"Co to za kuchnia
 Skoro brak w niej rzeczy
 Najpotrzebniejszej, ważniejszej niż wszystko?
 Muszę mieć taki pojemnik na śmieci, w którym się zmieści cała rzeczywistość."
                 
                                                              Kurt Vonnegut

Wyobraźmy sobie świat...
Tak, to chyba coś, w czym Vonnegut się lubuje.

   Tym razem maluje przed czytelnikami postapokaliptyczny świat bez ruchu i bez życia. W okół jego powieści można budować systemy filozoficzne, choć może lepiej byłoby samego Vonneguta nazwać poetą-filozofem? Tak metaforycznego języka nie powstydziłby się w końcu nawet Heraklit.

   Ta książka to filozoficzny eksperyment myślowy analizujący ludzkie instynkty, hierarchię wartości, oraz rozumienie dobra, zła i sprawiedliwości. Jak przystało na ciekawą koncepcję filozoficzną, po tej lekturze czeka Was nieprzespana noc przepełniona wątpliwościami egzystencjalnymi i koszmarami o zamrożeniu żywcem.  (No, może niekoniecznie taki skutek teoretycznie powinna przynosić filozofia.)
 
   Jednak poza tym jest analiza społeczeństwa, szczególnie w punktu widzenia polityki wykorzystująca swoich bohaterów do zobrazowania konkretnych postaw społecznych. Jak zwykle świadom rzeczywistości wydaje się być tylko główny bohater...

   Ta lektura może zachwiać waszymi poglądami na wiele kwestii aksjologicznych, w tym przede wszystkim w kwestii działania dla wyższego dobra. Wydaje Ci się, że wiesz gdzie przebiega "właściwa" granica pomiędzy bezpieczeństwem a wolnością?

   Nie zapominajmy tylko, że motywem przewodnim pozostaje człowieczeństwo, tak więc zastanów się:
 
   Co byś zrobił trzymając w dłoni substancję, zdolną zrównać świat z ziemią?

   Co byś zrobił gdybyś był ostatnim żyjącym człowiekiem na planecie bez życia?


To jest jedna z tych książek, po które sięgają ludzie skłonni do refleksji, i których czytanie psychologowie odradzają osobom wrażliwym i podatnym na sugestie.

Teraz jeszcze wydaje Ci się, że coś wiesz.

"Jakiekolwiek było źródło mej głupoty, jeszcze się nie wyczerpało." Kurt Vonnegut




                                                                                           

sobota, 7 grudnia 2013

"Rzeźnia numer pięć" - Kurt Vonnegut

               „Posłuchajcie:
                Billy Pilgrim wypadł z czasu.”

                Każdy inaczej definiuje to, co powszechnie zwane jest „dobrą książką” – dla jednych jest to lektura, przez którą zarywa się noce; dla innych taka, od której trzeba się na moment oderwać, by przeanalizować wydarzenia albo która wywołuje tak skrajne emocje, że aż traci się poczucie rzeczywistości. Wszystkie definicje są poniekąd trafne, ja jednak osobiście mam tylko jedno kryterium: „dobra książka” to lektura, po przeczytaniu której nie można się przez chwilę odezwać.
                Drodzy czytelnicy: właśnie z tym mamy do czynienia w „Rzeźni numer pięć”.
                Billy Pilgrim – główny bohater powieści, życiowy nieudacznik, optyk z wykształcenia, a kompletnie nikt z powołania, jest weteranem II Wojny Światowej. Jakimś cudem udało mu się przeżyć bombardowanie Drezna i teraz jego życie jest aż nazbyt spokojne. Czy też raczej byłoby, gdyby nie jeden, dość istotny aspekt. Otóż Billy potrafi podróżować w czasie.
                Jak sam twierdzi, żyje w nieustannym stresie. Nigdy nie wie, w którym momencie swojego życia wyląduje – w jednej chwili siedzi sobie spokojnie w fotelu, a w następnej musi walczyć o życie na froncie albo leży w szpitalu, dochodząc do zdrowia po katastrofie samolotowej, w której tylko on przetrwał. Billy wielokrotnie oglądał własną śmierć. Wielokrotnie też przeżywał swój pobyt na planecie Tralfamadorii – został na nią porwany przez kosmitów, którzy traktowali go jak okaz w ZOO. Wsadzili go co prawda do nieco nietypowej klatki, ale za to mógł tam robić, co chciał, a Tralfamadorczycy okazali się przyjaźni i pokojowi. Nie istniało u nich coś takiego jak śmierć. Twierdzili po prostu, że w jednej chwili można czuć się lepiej lub gorzej.
                To właśnie od nich Billy zapożyczył przydatne w wielu sytuacjach stwierdzenie „Zdarza się”.
                „Rzeźnia numer pięć” jest sztandarowym utworem Vonneguta i, mimo iż nieco różni się od jego innych dzieł, wciąż pozostaje powieścią dość specyficzną. Antywojenna satyra nadal jest, bądź co bądź, odrobinę niepoważna, typowo dla autora – a przynajmniej powierzchownie. „Rzeźnię” bowiem można czytać na dwa sposoby – jako trochę osobliwe science fiction albo wyjątkowo dobry i boleśnie celny komentarz dotyczący wojny.
                Billy nie jest postacią, z jaką ktokolwiek chciałby się identyfikować, co nie zmienia faktu, że ciężko nie odczytać przesłania, jakie prezentuje nam Vonnegut. Główny bohater jest człowiekiem z krwi i kości –słaby i nijaki facecik, nieudacznik, który wraca z wojny tak wyniszczony psychicznie, że tworzy sobie nowy, łatwiejszy świat, pozornie zupełnie niezwiązany z tym prawdziwym. Billy przeskakuje w czasie – wspomnienia z frontu dopadają go wszędzie i zawsze, niezależnie od jego woli. Dodatkowo bohater wymyśla sobie kosmitów – porywaczy, którzy po bliższym poznaniu okazują się wcale nie tacy źli. Przecież nie robią mu krzywdy.  W zasadzie, całkiem ich lubi – to nic, że teoretycznie są wrogami. Billy’ego dopada zapożyczona od Tralfamadorczyków znieczulica, bardzo wygodna dla weterana – śmierć tak naprawdę nie istnieje. To tylko złudzenie, gorszy okres. „Zdarza się”.
                Jednak żaden z tych aspektów nie jest czytelnikowi przedstawiony wprost – „Rzeźnia numer pięć” jest lekturą, która tak naprawdę dzieje się w umyśle odbiorcy, nie na kartkach książki. Dostajemy tylko małe, pozornie nic nieznaczące wskazówki – na przykład namiot ślubny w pomarańczowe pasy, w tych samych barwach co lokomotywa pociągu wiozącego jeńców wojennych. Czytając tę powieść, by zrozumieć jeden fragment, trzeba często cofnąć się i przypomnieć sobie inny. Wszystko tu jest ważne. I wszyscy.
                Nawet ptaki, naruszające ciszę po bombardowaniu.

„A co mówią ptaki? To, co można powiedzieć na temat masakry: „It-it?”.”

czwartek, 17 października 2013

Żyrandol kluczem do przeszłości czyli „Chory z urojenia”

             „Chory z urojenia”, będąc ostatnim dziełem Moliera, w XVII wieku okazał się sztuką bardzo kontrowersyjną – śmiałą satyrą dotyczącą lekarzy i ich pacjentów. Ówczesna służba zdrowia wzięła sobie to dzieło głęboko do serca, dzisiaj jednak nie budzi ono już tak skrajnych emocji – zwłaszcza, jeśli odbiorca styka się z nim w wydaniu, jakie prezentuje  Teatr Miejski im. Witolda Gombrowicza w Gdyni. Nie znaczy to jednak, że sztuka  nie odnosi się również do współczesnej rzeczywistości. Można by rzec, wręcz przeciwnie.
                Tomasz Man, reżyser - specjalista od lekkich komedii, tym razem zdecydował się wziąć na warsztat „Chorego z urojenia” i, trzeba przyznać, spisał się całkiem dobrze. Główną rolę powierzył Bogdanowi Smagackiemu – Argan w jego wykonaniu okazuje się być wiecznie zaniepokojonym o własne zdrowie paranoikiem, który postanawia wydać swoja córkę Anielę (Agata Moszumańska) za mąż za partię bardziej odpowiadającą jemu niż jej. W końcu, lekarz w rodzinie zawsze się przyda – szczególnie, jeśli tym lekarzem jest Tomasz Biegunka (Szymon Sędrowski), syn doktora zajmującego się Arganem (Dariusz Szymaniak). Aniela, zakochana w kimś zupełnie innego pokroju, radzi się energicznej pokojówki , Antosi – w tej roli wspaniała Monika Babicka. Wspólnie postanawiają, że muszą działać.
                Jasno określone charaktery postaci w „Chorym z urojenia” nie są niczym niezwykłym, miały bowiem ukazywać typiczność charakterów ludzkich. Aspektami zaskakującym są natomiast scenografia i kostiumy – również wyraźne, niemal oszczędne, ale wpasowujące się we współczesny wydźwięk sztuki. Ubrania aktorów są jaskrawe i proste – każdej postaci zostaje przypisany jej własny kolor, a także jakiś mały, wyróżniający ją przedmiot: w przypadku pokojówki jest to nieodłączny papieros, u przewrotnej żony Argana – czerwone szpilki. Scenografia natomiast składa się wyłącznie z białych ścian i kolorowych parawanów – jedynym łącznikiem z oryginalną, siedemnastowieczną rzeczywistością jest kryształowy żyrandol, znikający czasem ze sceny na rzecz barwnych świateł.
                Kolejnym aspektem jest uwspółcześnienie sztuki, które, o dziwo, wcale nie przeszkadza odbiorcom w odczytaniu jej ponadczasowego przesłania. Pewne cechy postaci zostały nieco uwypuklone, jest to jednak zabieg, który tylko ułatwia widzom docenienie wartości spektaklu. Szczególnie postać pokojówki przedstawiona zostaje w niebanalny sposób – Antosia jest inteligentna, dowcipna, wygadana, ale przede wszystkim troskliwa i pomocna. Wybiega ze sceny z papierosem w ustach, by zaraz powrócić na nią w białym kitlu i z rosyjskim akcentem, udając zagranicznego doktora. Monika Babicka sprawdziła się w tej roli doskonale, łącząc w swojej postaci cechy dobrego ducha domu i jego najbardziej roztrzepanego mieszkańca. Sam spektakl jednak, pomimo iż przezabawny, może również wiele odbiorcom przekazać – to, że nie należy wierzyć każdemu i we wszystko; że czasem warto posłuchać innych albo zwyczajnie docenić to, co się posiada i nie wymyślać problemów, które nie istnieją.

                „Chory z urojenia” jest fantastycznym spektaklem, który – mimo iż siedemnastowieczny – bawi widzów również dzisiaj, pozwalając spojrzeć na niektóre sytuacje z dystansu. Świetnie dobrana obsada i niebanalne kostiumy tylko dopełniają całości, pomagając widzom cieszyć się wrażeniami. A tych na pewno nie zabraknie, bo komizm, w przeciwieństwie do chorób, nie jest wcale w ów sztuce urojony.

piątek, 4 października 2013

"Dziennik Bridget Jones" - Helen Fielding

                Szczerość jest ważną rzeczą w życiu. Czasem ciężko się na nią zdobyć, a czasem to tylko formalność - postanowiłam więc wmówić sobie, że jeśli chodzi o mnie, mamy do czynienia z tym drugim i napisać to, co właśnie czytacie. Doszłam bowiem do wniosku, że – bądźmy szczerzy – po całym zaprezentowanym tu wcześniej, lekko zbyt filozoficznym bełkocie, przyszedł czas na odmianę. A kto zaprzeczy, że historia panny Jones nadaje się idealnie?
                Bridget mieszka w Londynie, pracuje w wydawnictwie i używa pisania dziennika jako sposobu na choćby względne uporządkowanie swojego życia. Nie potrafi rzucić palenia, nie udaje jej się schudnąć i nie dotrzymuje złożonych sobie samej noworocznych przyrzeczeń. Czuje, że powinna osiągnąć przynajmniej jeden z wyznaczonych sobie celów – na przykład zacząć lepiej wykorzystywać swój czas, nie marnując go na upijanie się w barach razem z przyjaciółmi. Zamiast tego jednak Bridget wdaje się w romans ze swoim szefem, nadal przerasta ją sztuka programowania magnetowidu i wciąż żywi nieznaczne uprzedzenie względem Marka Darcy’ego.
                Cóż, życie, jak to mówią.
                Tajemnica sukcesu tej powieści może w pewnym stopniu tajemnicą pozostanie, trzeba jednak przyznać, że da się zrozumieć zachwyt, jaki czasem towarzyszy tej książce. Bo tak naprawdę, można by zapytać, co jest tu takiego niezwykłego? Dlaczego ta historia doczekała się ekranizacji i zaskarbiła sobie uznanie tylu fanów? Co kryje się w trzewiach tego utworu, a co tak trudno jest dostrzec?
                Otóż, może niektórych zaskoczę, ale moim zdaniem odpowiedź brzmi: nic.
 I paradoksalnie właśnie to jest takie ciekawe.
                Bridget to postać nad wyraz realna : bez faceta, chociaż próbuje go znaleźć; pracująca, a jednocześnie niesłychanie roztrzepana. W sierpniu daje się wciągnąć w rozmowę o prezentach gwiazdkowych, zwraca uwagę na czyjeś skarpetki i czasem kompletnie nie rozumie aluzji. To prawda, że trzeba się do jej charakteru odnieść z pewną dozą dystansu, bo, bądź co bądź, jest on przerysowany. To jednak żaden problem – nie każdą lekturę należy traktować poważnie.
                Nie sądzę, by „Dziennik Bridget Jones” był książką dla każdego; nie jestem też pewna, czy każdy czytelnik jest w stanie potraktować tę książkę nie do końca serio tak, by wciąż mu się ona podobała. Wiem jednak, że bardzo dobrze się bawiłam – zarówno czytając samą powieść, jak i recenzując ją. Może i to odrobinę przerysowana książka, ale wciąż prosta – w końcu Bridget jest szczęśliwa taka, jaka jest naprawdę: paląca, zwariowana i kompletnie nieidealna.
                Prawda jest taka, że nie każda książka posiada jakieś niebotycznie odkrywcze wartości i głęboką puentę. Prawda jest też taka, że również utwór pozornie bez przesłania może czytelnika czegoś nauczyć.
                Jedną z tych rzeczy jest na przykład sposób, w jaki nie rzuca się palenia, albo kilka innych, często ważniejszych spraw.

czwartek, 15 sierpnia 2013

Madame, Antoni Libera

            Jest to historia całkowicie prawdziwa, w pewnym sensie autobiografia. Autor opisuje tam pewien okres swojego życia. Książka opowiada o bardzo nietypowej relacji, pomiędzy prymusem i panią profesor. Akcja powieści rozgrywa się za komuny i nie jest fałszywie stylizowana, pomimo, że została wydana również w tamtym czasie. A. Libera dokładnie opisuje emocje i odczucia które targały nim gdy przeżywał tamte chwile. Chwile pełne emocji najróżniejszych, ale zawsze gorących.
          Główny bohater jest intelektualistą, powiedziałabym aktorem. Bardzo ceni sobie kulturę i obejście, które charakteryzuje codzienne życie, uważa, że najważniejsza jest forma. Kogo interesuje przyziemny cel, najważniejsze jest by umieć zrobić teatr z najzwyklejszej czynności. W końcu lepsze jest efektowne kłamstwo, niż nudna prawda.
          O to do czego jest zdolny człowiek - zakochany? zauroczony? oczarowany do granic możliwości. Jak waha się nad zasadniczością własnych czynów. Choć, zdawałoby się, całą jego uwagę pochłania Madame, myśli tylko o niej, a jego działania uzasadnia chęć zdobycia wiedzy na jej temat, a dalej przyciągnięcia jej uwagi to i tak wszystko rozważa, dogryza sam sobie, uświadamia jakie upokarzające jest jego zachowanie. To nie sztuka, to kicz. Choćby miał w końcu zdobyć swój upragniony cel. Bliżej nieokreślony, to nie może posunąć się za daleko by nie gardzić samym sobą, ponieważ cel nigdy nie uświęca środków.

wtorek, 6 sierpnia 2013

"Solaris" - Stanisław Lem

                 Na książkę powinno się mieć pomysł.
Jeśli się go nie ma, autor albo w ogóle swojego nieprzemyślanego dzieła nie publikuje, albo – wręcz przeciwnie – robi to, w swojej pracy próbując wmówić czytelnikom, że miał do przekazania coś bardzo ważnego, co nie każdy jest w stanie zrozumieć. Stosowane są wtedy wymyślne zabiegi, mające tę teorię uwiarygodnić –barwne opisy, głębokie dialogi i różnorakie przemyślenia.
                Otóż, Stanisław  Lem korzysta z tego wszystkiego.
                Niemniej jednak pomysł na książkę miał świetny.
                Tytułowa Solaris to planeta, która spędza ludziom sen z powiek od czasu, gdy tylko została odkryta. Okazuje się bowiem czymś, z czym nikt nigdy wcześniej nie miał do czynienia – ma dwa słońca, milion tajemnic i tylko jednego mieszkańca – ocean. Ogromne morze pokrywa niemal całą powierzchnię planety i, choć początkowo brane było jedynie za środowisko dla błędnie domniemanych, innych stworzeń, okazuje się tworem w jakiś dziwny sposób przewyższającym zarówno ludzką technologię jak i wiedzę.
                Właśnie w celu badań nad oceanem, na Solaris przybywa Kris Kelvin, psycholog i solarysta. Już od początku pobytu na Stacji zauważa, że dzieje się coś dziwnego, a wraz z biegiem czasu ta dziwność nie tylko rośnie i gęstnieje, ale też wciąga go w wir wydarzeń. Kris więc, pozostawiony bez wyboru, usiłuje radzić sobie, jak umie.
                Ciężko stwierdzić, czy radzi sobie dobrze.
                „Solaris” należy do rodzaju książek, z którym zetknęłam się po raz pierwszy - fantastyka typowo naukowa była dla mnie nowością. I nawet jeśli o Lemie trudno było nie słyszeć, na temat jego twórczości wciąż wiedziałam mało – nie wypada nie znać noblisty, prawda? A co za tym idzie, za co ta nagroda właśnie? Po „Solaris” już mniej więcej wiem.
   Lem jest kreatorem całych galaktyk. Nawet jeśli opisuje tylko jedną planetę, czytelnik ma wrażenie, że sam znajduje się w zupełnie innym świecie. Dużą rolę odgrywa tu szczegółowość i prowadzenie samych opisów, jest jednak coś jeszcze. Autor równolegle z miejscem akcji stwarza jego dokładną historię – i tak, jeśli chodzi o Solaris, w pakiecie razem z planetą dostajemy: opis oceanu, teorie na jego temat – zarówno te starsze, jaki i najnowsze,  reakcje, jakie w tymże oceanie zachodzą, a także spis badaczy i ich eksperymentów, odzew opinii publicznej na niektóre działania naukowców i wiele innych. Szczegółów i opowieści okazuje się być tak wiele, że mimowolnie, czytając, zastanawiałam się, jak zdolnym trzeba być, by stworzyć tak wiarygodny świat zupełnie z niczego.
  Drugim aspektem jest, wierzcie lub nie, romans. To na nim tak naprawdę skupia się cała akcja powieści, choć fantastyka naukowa przedstawiona w „Solaris” nie cierpi z tego powodu ani trochę, a wręcz przeciwnie. Uczucia, pozornie zepchnięte na drugi plan w powieści, tu znajdują ujście, będąc główną osią wątku. Czasem niedopowiedzenie albo gest mają tu większe znaczenie od słów i sprawia to, że więź bohaterów, choć teoretycznie jasna, przemycona jest gdzieś poza powieścią.
  Choć w Polsce Lem nie jest powszechnie znany, na świecie na szczęście umiano się na nim poznać. Szkoda byłoby stracić fantastykę takich lotów – taką wyobraźnię, opisy, a jednocześnie dziwną subtelność i niejasność.

  W końcu, niezależnie od pomysłu, wykonanie też się w dziełach liczy.

poniedziałek, 8 lipca 2013

"Wielki Gatsby" - F. Scott Fitzgerald

                Lata 20. ubiegłego wieku to czasy, w których Ameryka się bawiła.
                Oszałamiająco barwne stroje, wystawne bankiety, drinki, limuzyny, blask świateł aż do świtu – wszystko to było codziennością i zupełnie naturalną koleją rzeczy, przynajmniej jeśli chodzi o wschodnią część kraju. Wszyscy znają wszystkich, nikt nie zna nikogo, ale przyjęć nigdy za wiele.
                Zwłaszcza przyjęć Jay’a Gatsby’ego.
                Z tą ostatnią informacją Nick Carraway styka się na krótko po przyjeździe do West Egg, gdzie ma zamiar zamieszkać. Jest absolwentem Yale, wrócił z wojny, a że jest jeszcze młody, postanawia wyrwać się z rodzinnego domu i podjąć pracę maklera. Wynajmuje mały dom za miastem, wybitnie kontrastujący z rezydencją znajdującą się tuż obok. To właśnie tam potok limuzyn nigdy się nie kończy, jak i również nigdy nie cichną rozmowy, chichoty i brzęk szkła o szkło.
                Tam mieszka Gatsby.
                Choć na pierwszy rzut oka wcale się na to nie zanosi, „Wielki Gatsby” jest nie tylko oceną społeczeństwa, ale też historią o miłości, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało. Miłość ta jest już trochę zakurzona, wepchnięta na strych – zapomniana przez ludzi i pominięta przez czas, a jednak, gdy w końcu daje o sobie znać, wywraca życie bohaterów do góry nogami i na lewą stronę. Zmienia nie tylko ich plany i zachowanie, ale też system wartości – pozornie na lepsze, z niekoniecznie lepszym dla postaci skutkiem.
                O samych postaciach można powiedzieć wiele, choć ich charaktery opierają się głównie na różnorakich schematach. Bogata piękność, jej niezbyt błyskotliwy mąż oraz jego kochanka, będąca zupełnym przeciwieństwem żony. Kobieta sukcesu o ciekawym sposobie myślenia i powierzchownie tylko zorientowany, aczkolwiek inteligentny przyjezdny. Owiany tajemnicą bogacz, nie do końca będący tym, za kogo się podaje.
                Niewątpliwie jedną z zalet powieści jest narracja – pierwszoosobowa, a jednak prowadzona z punktu widzenia osoby trzeciej, tylko zamieszanej w wydarzenia. W dodatku osoba ta zwraca uwagę czytelnika na pewną istotną sprawę – sztuczność. I to sztuczność objawiającą się nie tylko w strojach czy wystroju wnętrz, ale przede wszystkim w zachowaniu, a nawet w sposobie myślenia.
                „Wielki Gatsby” jest powieścią demaskującą nie tylko wady pojedynczych osób, ale całego społeczeństwa, mające swoje odzwierciedlenie również w dzisiejszych czasach. Po przeczytaniu jej, Nowy York przestaje uchodzić za Ziemię Obiecaną, błysk świateł grozi popsuciem wzroku, a nadmiar słodkości próchnicą. Rozwiewają się iluzje. Kurtyna idzie w górę.

                A Wielki Gatsby przestaje być Wielki.

czwartek, 13 czerwca 2013

"Śniadanie mistrzów" - Kurt Vonnegut

                Ktokolwiek kiedykolwiek czytał Vonneguta, ten wie, że w przypadku jego twórczości mija się z celem streszczanie akcji czy fabuły. Nie chodzi tu tylko o same powieści, które posiadają albo fabułę kilkunastowątkową, albo, wydawać by się mogło, nie posiadają jej wcale. Tym, co czyni dzieła tego autora tak trudnymi, jest przedstawiony w nich świat -  wciąż prawdziwy, ale tak głęboko zanurzony w ironii i cynizmie, że czasem nierealny.
                W „Śniadaniu mistrzów” spotykamy się więc z równie prawdziwie-nierealnymi postaciami : natrafiamy na pisarza, Kilgora Trouta, który, otrzymawszy zaproszenie na festiwal sztuki w Midland City, postanawia się na niego wybrać tylko po to, by pokazać organizatorom, jak niepoważnie ów wydarzenie traktuje. Poznajemy Dwayne’a Hoovera – bogatego sprzedawcę samochodów, który zaczyna powoli wariować, czego nie zauważa nikt z jego otoczenia. Napotykamy także jego kochankę, syna, przyrodnich braci i tuzin innych osób. Oprócz tego Vonnegut częstuje nas dziesiątkami na pozór kompletnie niepowiązanych ze sobą historyjek.
                W ogólnym ujęciu, jest śmiesznie.
                Na tym można by właściwie poprzestać: odbiorca ma się odprężyć i zabawić – i robi to, oczywiście, prawie nie dostrzegając jednej małej rzeczy. Tego, że autor pluje mu jadem w twarz.
                Vonnegut atakuje czytelnika ironią niemal ze wszystkich stron: wizualnej i merytorycznej – przemyca cynizm w dialogach i charakterystycznym dla niego stylu wypowiedzi. W założeniu krytyka amerykańskich świętości i stylu życia, dzisiaj mogłaby odnosić się niemal do każdej narodowości. Tak więc odbiorca zaśmiewa się do bólu, potykając jednocześnie o sarkazm i cynizm, aż w końcu przestaje niemal zdawać sobie sprawę, czy już się przewrócił, czy nie. Niekiedy ma się nawet wrażenie, że autor traktuje nas jak kogoś o poziomie inteligencji dorównującej intelektowi przeciętnego szympansa, co, paradoksalnie, czyni powieść jeszcze trudniejszą w interpretacji. Paradoksem również jest całościowy wydźwięk utworu. Kilgore Trout pod koniec życia zostaje uznanym pisarzem, a bogaty niegdyś Dwayne Hoover ląduje w ośrodku psychiatrycznym - zostaje mu tylko nastawienie do życia i "chemikalia w mózgu". Możliwe, że powieść ta ma wiele znaczeń - możliwe też, że nie ma żadnego - w hołdzie dla amerykańskiej dewizy: wszystko albo nic. Niewątpliwie jednak opcja z mnogością interpretacji wydaje się być bardziej słuszna: wykluczenie społeczne, rasizm, relacje międzyludzkie i postrzeganie świata inaczej niż ludzie tego oczekują - to tylko niektóre z aspektów poruszanych przez Vonneguta w utworze, który zdaje się być o niczym właściwie konkretnym.
                Wiele osób twierdzi, ze Vonneguta albo się kocha, albo nienawidzi. Jeśli to pierwsze – „Śniadanie mistrzów” jest lekturą obowiązkową, jeśli drugie, przeczytać warto choćby dla samego humoru.

                W końcu „trudniej jest być nieszczęśliwym, kiedy się je lody”.
                  

"W kleszczach lęku" Henry James

        Henry James - niekwestionowany mistrz literacki - specjalizuje się w niuansach i niejasnościach, a ta historia, choć z pozoru jest zwykłą, straszną opowieścią, kryje wiele zagadek i pytań, na które nie udzielono odpowiedzi. W pewnym dworze spotyka się grupa przyjaciół, jest to w okresie Bożego Narodzenia. Jednak to nie na nich skupia się akcja. Główną bohaterką jest pewna znajoma guwernantka jednego z przyjaciół na owym dworze, która, choć już nie żyje, spisała kiedyś swoją historię. Czytałam to, wciąż zastanawiając się, gdzie jest haczyk? Spekulowałam, spodziewałam się logicznego wytłumaczenia, choroby psychicznej, szukałam dowodów nie wynikających ze słów narratora, ale bezskutecznie. Sądzę, że ze względu na te wszystkie niejasności, powinno się tę książkę przeczytać dwukrotnie, by dotrzeć to głównego przesłania bądź głębszego sensu. Nie wiem, czy specjaliści od twórczości Henry'ego Jamesa by się ze mną zgodzili, albo on sam, ale uważam, że jest to powieść psychologiczna - skupia się na przeżyciach wewnętrznych głównej bohaterki, nie jesteśmy w stanie pominąć jej opinii w naszych wyobrażeniach. Sporadycznie pojawiają się odczucia innych, ale wciąż przez pryzmat jej wyobraźni.
       Owa guwernantka opiekuje się dwojgiem dzieci idealnych, wręcz anielskich. Zatrudnia ją ich wuj, który zażyczył sobie, by bez względu na problem rozwiązywała go sama i nie zawracała mu niczym głowy. Pomaga jej gosposia w tym dworze - prosta, dobroduszna kobieta. Sytuacja dość stereotypowa, dzieci idealne, gospodyni, choć niewykształcona, to bardzo miła i dobra, a arystokrata - jak na arystokratę przystało wyniosły, ważny dżentelmen. Pojawia się również dwoje złych bohaterów, oczywiście - do szpiku kości, a nasza główna bohaterka stara się widzieć świat w czerni i bieli - nie ma szarości. Tak jakby przy każdej osobie patrzyła komuś w oczy i pytała "Po której stronie mocy jesteś?" i czytała odpowiedź z gestów i mimiki. Trudno nawet powiedzieć jaki jest koniec. Bo jest tyle niedokończonych wątków, że wszystko mogłoby być zupełnie inaczej, niż czuje narratorka.
Mnie osobiście najbardziej intryguje postać chłopca. Jednak nie będę już w to wnikać, bo nie chciałabym wam zdradzić zbyt wiele.
Książka skłania do refleksji nad naszym otoczeniem. Nawet nie jesteśmy świadomi z kim rozmawiamy.
Według statystyk 1% ludzi to psychopaci, każdy z nas na facebooku ma około 300 znajomych. Teraz pomyślcie, ile razy na ulicy pytaliście o drogę pedofila? Skąd wiesz, że nowy znajomy z czatu nie jest seryjnym mordercą? Który z twoich znajomych jest psychopatą?
       Ile tak naprawdę wiemy o ludziach, którzy są nam bliscy?
               Pomyśl. Kim ty sam właściwie jesteś?

piątek, 7 czerwca 2013

"Rok 1984" - George Orwell

                Londyn to bardzo smutne, spokojne miasto. Cuchnie starością i rozgotowaną kapustą, odbija echa przelatujących helikopterów i tupotu zmęczonych stóp, mieszkańców zaś ukrywa w swoim wnętrzu, równie szarych jak ono samo. Z murów spoglądają plakaty, a z niemożliwych do wyłączenia teleekranów kontrole, nadzorujące każdy ruch. Bycie częścią masy, noszenie tej samej maski dzień po dniu, weryfikacja własnych myśli – każdy już dawno opanował to do perfekcji. A przynajmniej każdy powinien.
                Tymczasem jednak, niemal czterdziestoletni Winston Smith, typowy londyński urzędnik, w zakurzonym sklepiku ukradkiem dostaje zeszyt – trochę już stary, lecz wciąż piękny, z prawdziwego papieru, jaki kiedyś produkowano. Zaczyna też pisać pamiętnik – robi to zabytkowym piórem na atrament, nie wiedząc tak naprawdę po co ani dla kogo. Jeśli znajdą zeszyt, to koniec. Jeśli dowiedzą się, kto ów zeszytu użył, już po Winstonie.
                Tak czy inaczej, jest mniej lub bardziej martwy.
                Świat podzielony na trzy mocarstwa, nieprzerwanie w stanie wojny;  zmieniając tylko czasem sojuszników, propagandowe plakaty i wwiercające się w umysł hasła, nadzór gestów, słów czy myśli – właśnie taką wizję przyszłości prezentuje George Orwell. W czasach , w których nie można ufać nawet samemu sobie, a miłość jest jedynie smutnym obowiązkiem dobrego obywatela, rodzi się delikatny przejaw buntu. Z początku są to tylko zapisane słowa, później coraz głębsze pomysły, a w końcu czyny.
                Być może wizja Orwella nie jest tak odrażająca jak ta Huxleya w „Nowym wspaniałym świecie”, niewątpliwie jednak przejmuje grozą. Nie chodzi już o samo szpiegowanie, ale bardziej o sposób, w jaki się to dokonuje. Człowiek sam siebie skazuje na życie pod ciągłym nadzorem, będąc jednocześnie i obserwatorem i obiektem tychże obserwacji. Perfekcyjnie ukazana tu klęska ludzkości – szczególnie na płaszczyźnie emocji i relacji z drugą osobą – jest chyba najbardziej przerażającą kwestią w całej powieści. A gdy w pewnym momencie dostajemy na talerzu cały system, rozebrany na czynniki pierwsze jak części dobrze naoliwionej maszyny, dochodzi do nas, że już to wszystko wiemy – wpadliśmy na to sami i wcale nie było to trudne.


WOJNA TO POKÓJ
WOLNOŚĆ TO NIEWOLA
IGNORANCJA TO SIŁA

wtorek, 21 maja 2013

"Zanim zasnę" - S.J.Watson

             Wszystko zależy od przeszłości.
                Christine nie wie, gdzie jest, ile ma lat ani jak wygląda. Budząc się, przeżywa szok. Nagle staje się określona, posiada jakąś nieznaną sobie przeszłość, poznaje człowieka będącego rzekomo jej mężem. Jeszcze kilka minut temu, zaraz po przebudzeniu, miała dwadzieścia lat i wspaniałe plany.
 Teraz ma tylko amnezję.
S.J. Watson, debiutując tak świetną powieścią, umieścił poprzeczkę naprawdę wysoko. „Zanim zasnę” teoretycznie jest thrillerem psychologicznym, lecz prawda jest taka, że nie da się jej gatunku ot tak zdefiniować.  Zagłębiając się w lekturze, wdrażamy się również w labirynty uczuć i zdarzeń dotyczących Christine – w jej powoli, z wysiłkiem przywoływane rzeczywiste wspomnienia, ale również w obrazy wymyślone i wmówione przez niektórych. W instynktowne, niemożliwe do zignorowania przeczucia. W codzienną, ranną dezorientację – nawet panikę. W przeszłość, wciąż gdzieś gubioną.
Autor buduje postaci bardzo wiarygodne – tak, że mogłyby niemal żyć obok. Wbrew pozorom to bardzo znacząca zaleta – bo jak inaczej czytelnik utożsamił się z bohaterką tracącą pamięć co dwadzieścia cztery godziny? Tak ekstremalne przypadki nie zdarzają się codziennie. A jednak nie odbiorca nie ma większych problemów, by zrozumieć postawiony przed nim problem.
Powieść kończy się, zanim zdajemy sobie z tego sprawę – czy to za sprawą zwrotów akcji, czy łatwego w odbiorze języka. Jednak, gdy już dotrze się do końca, pozostaje pewien niedosyt. Ale, bądź co bądź, otwarte zakończenie jest zaletą.
 Prawda?

środa, 8 maja 2013

"Wielki marsz" - Stephen King/Richard Bachman


Ray Garatty jest jednym ze stu mężczyzn, którzy znaleźli się w pierwszym składzie wyruszającym w Wielki Marsz. Boi się, jak każdy, ale kusi go wizja wygranej – bogactwa i popularności. Jak każdego. Zasady są proste – uczestnicy idą tak długo, aż nie zostanie tylko jeden z nich. Jeśli któryś zaprzestanie marszu albo zrobi sobie zbyt długą przerwę, dostaje czerwoną kartkę.
                Brzmi jak zwyczajna gra. Wyścig. Konkurencja.
                Stephen King roztacza przed czytelnikami wizję świata, w którym, choć pozornie wszystko wygląda normalnie, mało co zwyczajne w istocie jest. Ludzie zasiadają przed telewizorami albo gromadzą się w pobliżu trasy, by zobaczyć uczestników –  przecież to najlepsza rozrywka w kraju. Nieważne, że ubóstwiany Marsz to zwyczajna rzeź, z ta niewielką różnicą, że ofiary zgłaszają się same.
Mamy więc okazję poznać mnóstwo osób, - przy czym każda okazuje się wiarygodniejsza od poprzedniej – które wierzą, że to właśnie na nich czeka zwycięstwo. Jednocześnie jednak, wczuwając się w Garatty’ego, obserwujemy, jak wygląda upadek ludzkości na najprostszej płaszczyźnie. Widzimy, jak krok po kroku – dosłownie i w przenośni – kolejni ludzie padają jak muchy, aż setka zamienia się w osiemdziesiąt, pięćdziesiąt czy trzydzieści, a liczba żywych uczestników topnieje w zastraszającym tempie. A przerażające jest nie tyle to, w jaki sposób ci ludzie umierają , ale przedmiotowość – potraktowanie życia jak kurzu, którego można pozbyć się jednym gestem.
                Od powieści nie można się wprost oderwać, bo, choć przecież istnieje wiele innych utworów o podobnej tematyce, „Wielki marsz” ma w sobie coś wręcz nienazwanego. Jakąś niewiarygodnie spokojną i niepokojącą zwykłość, przypominającą nieustannie, że wizja snuta przez autora – choć straszna – nie jest tak nierealna, jakby się mogło wydawać.
                A gdzieś obok, nie wiadomo właściwie czy już po przeczytaniu, czy może jeszcze w trakcie lektury, pojawia się myśl, że może nie zawsze warto wygrywać. Że może cena, którą trzeba zapłacić, by coś osiągnąć, nie zawsze jest tego warta.