Na książkę powinno się mieć pomysł.
Jeśli się go nie ma, autor albo w ogóle swojego
nieprzemyślanego dzieła nie publikuje, albo – wręcz przeciwnie – robi to, w
swojej pracy próbując wmówić czytelnikom, że miał do przekazania coś bardzo
ważnego, co nie każdy jest w stanie zrozumieć. Stosowane są wtedy wymyślne
zabiegi, mające tę teorię uwiarygodnić –barwne opisy, głębokie dialogi i
różnorakie przemyślenia.
Otóż,
Stanisław Lem korzysta z tego
wszystkiego.
Niemniej
jednak pomysł na książkę miał świetny.
Tytułowa
Solaris to planeta, która spędza ludziom sen z powiek od czasu, gdy tylko
została odkryta. Okazuje się bowiem czymś, z czym nikt nigdy wcześniej nie miał
do czynienia – ma dwa słońca, milion tajemnic i tylko jednego mieszkańca –
ocean. Ogromne morze pokrywa niemal całą powierzchnię planety i, choć
początkowo brane było jedynie za środowisko dla błędnie domniemanych, innych
stworzeń, okazuje się tworem w jakiś dziwny sposób przewyższającym zarówno
ludzką technologię jak i wiedzę.
Właśnie
w celu badań nad oceanem, na Solaris przybywa Kris Kelvin, psycholog i
solarysta. Już od początku pobytu na Stacji zauważa, że dzieje się coś
dziwnego, a wraz z biegiem czasu ta dziwność nie tylko rośnie i gęstnieje, ale
też wciąga go w wir wydarzeń. Kris więc, pozostawiony bez wyboru, usiłuje
radzić sobie, jak umie.
Ciężko
stwierdzić, czy radzi sobie dobrze.
„Solaris”
należy do rodzaju książek, z którym zetknęłam się po raz pierwszy - fantastyka
typowo naukowa była dla mnie nowością. I nawet jeśli o Lemie trudno było nie
słyszeć, na temat jego twórczości wciąż wiedziałam mało – nie wypada nie znać
noblisty, prawda? A co za tym idzie, za co ta nagroda właśnie? Po „Solaris” już
mniej więcej wiem.
Lem jest kreatorem całych
galaktyk. Nawet jeśli opisuje tylko jedną planetę, czytelnik ma wrażenie, że
sam znajduje się w zupełnie innym świecie. Dużą rolę odgrywa tu szczegółowość i
prowadzenie samych opisów, jest jednak coś jeszcze. Autor równolegle z miejscem
akcji stwarza jego dokładną historię – i tak, jeśli chodzi o Solaris, w
pakiecie razem z planetą dostajemy: opis oceanu, teorie na jego temat – zarówno
te starsze, jaki i najnowsze, reakcje,
jakie w tymże oceanie zachodzą, a także spis badaczy i ich eksperymentów, odzew
opinii publicznej na niektóre działania naukowców i wiele innych. Szczegółów i
opowieści okazuje się być tak wiele, że mimowolnie, czytając, zastanawiałam
się, jak zdolnym trzeba być, by stworzyć tak wiarygodny świat zupełnie z
niczego.
Drugim aspektem jest, wierzcie
lub nie, romans. To na nim tak naprawdę skupia się cała akcja powieści, choć
fantastyka naukowa przedstawiona w „Solaris” nie cierpi z tego powodu ani
trochę, a wręcz przeciwnie. Uczucia, pozornie zepchnięte na drugi plan w
powieści, tu znajdują ujście, będąc główną osią wątku. Czasem niedopowiedzenie
albo gest mają tu większe znaczenie od słów i sprawia to, że więź bohaterów, choć
teoretycznie jasna, przemycona jest gdzieś poza powieścią.
Choć w Polsce Lem nie jest
powszechnie znany, na świecie na szczęście umiano się na nim poznać. Szkoda
byłoby stracić fantastykę takich lotów – taką wyobraźnię, opisy, a jednocześnie
dziwną subtelność i niejasność.
W końcu, niezależnie od pomysłu,
wykonanie też się w dziełach liczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz