wtorek, 6 sierpnia 2013

"Solaris" - Stanisław Lem

                 Na książkę powinno się mieć pomysł.
Jeśli się go nie ma, autor albo w ogóle swojego nieprzemyślanego dzieła nie publikuje, albo – wręcz przeciwnie – robi to, w swojej pracy próbując wmówić czytelnikom, że miał do przekazania coś bardzo ważnego, co nie każdy jest w stanie zrozumieć. Stosowane są wtedy wymyślne zabiegi, mające tę teorię uwiarygodnić –barwne opisy, głębokie dialogi i różnorakie przemyślenia.
                Otóż, Stanisław  Lem korzysta z tego wszystkiego.
                Niemniej jednak pomysł na książkę miał świetny.
                Tytułowa Solaris to planeta, która spędza ludziom sen z powiek od czasu, gdy tylko została odkryta. Okazuje się bowiem czymś, z czym nikt nigdy wcześniej nie miał do czynienia – ma dwa słońca, milion tajemnic i tylko jednego mieszkańca – ocean. Ogromne morze pokrywa niemal całą powierzchnię planety i, choć początkowo brane było jedynie za środowisko dla błędnie domniemanych, innych stworzeń, okazuje się tworem w jakiś dziwny sposób przewyższającym zarówno ludzką technologię jak i wiedzę.
                Właśnie w celu badań nad oceanem, na Solaris przybywa Kris Kelvin, psycholog i solarysta. Już od początku pobytu na Stacji zauważa, że dzieje się coś dziwnego, a wraz z biegiem czasu ta dziwność nie tylko rośnie i gęstnieje, ale też wciąga go w wir wydarzeń. Kris więc, pozostawiony bez wyboru, usiłuje radzić sobie, jak umie.
                Ciężko stwierdzić, czy radzi sobie dobrze.
                „Solaris” należy do rodzaju książek, z którym zetknęłam się po raz pierwszy - fantastyka typowo naukowa była dla mnie nowością. I nawet jeśli o Lemie trudno było nie słyszeć, na temat jego twórczości wciąż wiedziałam mało – nie wypada nie znać noblisty, prawda? A co za tym idzie, za co ta nagroda właśnie? Po „Solaris” już mniej więcej wiem.
   Lem jest kreatorem całych galaktyk. Nawet jeśli opisuje tylko jedną planetę, czytelnik ma wrażenie, że sam znajduje się w zupełnie innym świecie. Dużą rolę odgrywa tu szczegółowość i prowadzenie samych opisów, jest jednak coś jeszcze. Autor równolegle z miejscem akcji stwarza jego dokładną historię – i tak, jeśli chodzi o Solaris, w pakiecie razem z planetą dostajemy: opis oceanu, teorie na jego temat – zarówno te starsze, jaki i najnowsze,  reakcje, jakie w tymże oceanie zachodzą, a także spis badaczy i ich eksperymentów, odzew opinii publicznej na niektóre działania naukowców i wiele innych. Szczegółów i opowieści okazuje się być tak wiele, że mimowolnie, czytając, zastanawiałam się, jak zdolnym trzeba być, by stworzyć tak wiarygodny świat zupełnie z niczego.
  Drugim aspektem jest, wierzcie lub nie, romans. To na nim tak naprawdę skupia się cała akcja powieści, choć fantastyka naukowa przedstawiona w „Solaris” nie cierpi z tego powodu ani trochę, a wręcz przeciwnie. Uczucia, pozornie zepchnięte na drugi plan w powieści, tu znajdują ujście, będąc główną osią wątku. Czasem niedopowiedzenie albo gest mają tu większe znaczenie od słów i sprawia to, że więź bohaterów, choć teoretycznie jasna, przemycona jest gdzieś poza powieścią.
  Choć w Polsce Lem nie jest powszechnie znany, na świecie na szczęście umiano się na nim poznać. Szkoda byłoby stracić fantastykę takich lotów – taką wyobraźnię, opisy, a jednocześnie dziwną subtelność i niejasność.

  W końcu, niezależnie od pomysłu, wykonanie też się w dziełach liczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz