„Posłuchajcie:
Billy Pilgrim wypadł z czasu.”
Każdy
inaczej definiuje to, co powszechnie zwane jest „dobrą książką” – dla jednych
jest to lektura, przez którą zarywa się noce; dla innych taka, od której trzeba
się na moment oderwać, by przeanalizować wydarzenia albo która wywołuje tak
skrajne emocje, że aż traci się poczucie rzeczywistości. Wszystkie definicje są
poniekąd trafne, ja jednak osobiście mam tylko jedno kryterium: „dobra książka”
to lektura, po przeczytaniu której nie można się przez chwilę odezwać.
Drodzy
czytelnicy: właśnie z tym mamy do czynienia w „Rzeźni numer pięć”.
Billy
Pilgrim – główny bohater powieści, życiowy nieudacznik, optyk z wykształcenia,
a kompletnie nikt z powołania, jest
weteranem II Wojny Światowej. Jakimś cudem udało mu się przeżyć bombardowanie
Drezna i teraz jego życie jest aż nazbyt spokojne. Czy też raczej byłoby, gdyby
nie jeden, dość istotny aspekt. Otóż Billy potrafi podróżować w czasie.
Jak sam
twierdzi, żyje w nieustannym stresie. Nigdy nie wie, w którym momencie swojego
życia wyląduje – w jednej chwili siedzi sobie spokojnie w fotelu, a w następnej
musi walczyć o życie na froncie albo leży w szpitalu, dochodząc do zdrowia po
katastrofie samolotowej, w której tylko on przetrwał. Billy wielokrotnie
oglądał własną śmierć. Wielokrotnie też przeżywał swój pobyt na planecie Tralfamadorii
– został na nią porwany przez kosmitów, którzy traktowali go jak okaz w ZOO. Wsadzili
go co prawda do nieco nietypowej klatki, ale za to mógł tam robić, co chciał, a
Tralfamadorczycy okazali się przyjaźni i pokojowi. Nie istniało u nich coś
takiego jak śmierć. Twierdzili po prostu, że w jednej chwili można czuć się
lepiej lub gorzej.
To
właśnie od nich Billy zapożyczył przydatne w wielu sytuacjach stwierdzenie „Zdarza
się”.
„Rzeźnia
numer pięć” jest sztandarowym utworem Vonneguta i, mimo iż nieco różni się od
jego innych dzieł, wciąż pozostaje powieścią dość specyficzną. Antywojenna
satyra nadal jest, bądź co bądź, odrobinę niepoważna, typowo dla autora – a przynajmniej
powierzchownie. „Rzeźnię” bowiem można czytać na dwa sposoby – jako trochę
osobliwe science fiction albo wyjątkowo dobry i boleśnie celny komentarz
dotyczący wojny.
Billy
nie jest postacią, z jaką ktokolwiek chciałby się identyfikować, co nie zmienia
faktu, że ciężko nie odczytać przesłania, jakie prezentuje nam Vonnegut. Główny
bohater jest człowiekiem z krwi i kości –słaby i nijaki facecik, nieudacznik, który
wraca z wojny tak wyniszczony psychicznie, że tworzy sobie nowy, łatwiejszy
świat, pozornie zupełnie niezwiązany z tym prawdziwym. Billy przeskakuje w
czasie – wspomnienia z frontu dopadają go wszędzie i zawsze, niezależnie od
jego woli. Dodatkowo bohater wymyśla sobie kosmitów – porywaczy, którzy po
bliższym poznaniu okazują się wcale nie tacy źli. Przecież nie robią mu
krzywdy. W zasadzie, całkiem ich lubi –
to nic, że teoretycznie są wrogami. Billy’ego dopada zapożyczona od
Tralfamadorczyków znieczulica, bardzo wygodna dla weterana – śmierć tak
naprawdę nie istnieje. To tylko złudzenie, gorszy okres. „Zdarza się”.
Jednak
żaden z tych aspektów nie jest czytelnikowi przedstawiony wprost – „Rzeźnia
numer pięć” jest lekturą, która tak naprawdę dzieje się w umyśle odbiorcy, nie
na kartkach książki. Dostajemy tylko małe, pozornie nic nieznaczące wskazówki –
na przykład namiot ślubny w pomarańczowe pasy, w tych samych barwach co lokomotywa
pociągu wiozącego jeńców wojennych. Czytając tę powieść, by zrozumieć jeden
fragment, trzeba często cofnąć się i przypomnieć sobie inny. Wszystko tu jest
ważne. I wszyscy.
Nawet
ptaki, naruszające ciszę po bombardowaniu.
„A co mówią ptaki? To, co można powiedzieć na temat masakry: „It-it?”.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz