sobota, 7 grudnia 2013

"Rzeźnia numer pięć" - Kurt Vonnegut

               „Posłuchajcie:
                Billy Pilgrim wypadł z czasu.”

                Każdy inaczej definiuje to, co powszechnie zwane jest „dobrą książką” – dla jednych jest to lektura, przez którą zarywa się noce; dla innych taka, od której trzeba się na moment oderwać, by przeanalizować wydarzenia albo która wywołuje tak skrajne emocje, że aż traci się poczucie rzeczywistości. Wszystkie definicje są poniekąd trafne, ja jednak osobiście mam tylko jedno kryterium: „dobra książka” to lektura, po przeczytaniu której nie można się przez chwilę odezwać.
                Drodzy czytelnicy: właśnie z tym mamy do czynienia w „Rzeźni numer pięć”.
                Billy Pilgrim – główny bohater powieści, życiowy nieudacznik, optyk z wykształcenia, a kompletnie nikt z powołania, jest weteranem II Wojny Światowej. Jakimś cudem udało mu się przeżyć bombardowanie Drezna i teraz jego życie jest aż nazbyt spokojne. Czy też raczej byłoby, gdyby nie jeden, dość istotny aspekt. Otóż Billy potrafi podróżować w czasie.
                Jak sam twierdzi, żyje w nieustannym stresie. Nigdy nie wie, w którym momencie swojego życia wyląduje – w jednej chwili siedzi sobie spokojnie w fotelu, a w następnej musi walczyć o życie na froncie albo leży w szpitalu, dochodząc do zdrowia po katastrofie samolotowej, w której tylko on przetrwał. Billy wielokrotnie oglądał własną śmierć. Wielokrotnie też przeżywał swój pobyt na planecie Tralfamadorii – został na nią porwany przez kosmitów, którzy traktowali go jak okaz w ZOO. Wsadzili go co prawda do nieco nietypowej klatki, ale za to mógł tam robić, co chciał, a Tralfamadorczycy okazali się przyjaźni i pokojowi. Nie istniało u nich coś takiego jak śmierć. Twierdzili po prostu, że w jednej chwili można czuć się lepiej lub gorzej.
                To właśnie od nich Billy zapożyczył przydatne w wielu sytuacjach stwierdzenie „Zdarza się”.
                „Rzeźnia numer pięć” jest sztandarowym utworem Vonneguta i, mimo iż nieco różni się od jego innych dzieł, wciąż pozostaje powieścią dość specyficzną. Antywojenna satyra nadal jest, bądź co bądź, odrobinę niepoważna, typowo dla autora – a przynajmniej powierzchownie. „Rzeźnię” bowiem można czytać na dwa sposoby – jako trochę osobliwe science fiction albo wyjątkowo dobry i boleśnie celny komentarz dotyczący wojny.
                Billy nie jest postacią, z jaką ktokolwiek chciałby się identyfikować, co nie zmienia faktu, że ciężko nie odczytać przesłania, jakie prezentuje nam Vonnegut. Główny bohater jest człowiekiem z krwi i kości –słaby i nijaki facecik, nieudacznik, który wraca z wojny tak wyniszczony psychicznie, że tworzy sobie nowy, łatwiejszy świat, pozornie zupełnie niezwiązany z tym prawdziwym. Billy przeskakuje w czasie – wspomnienia z frontu dopadają go wszędzie i zawsze, niezależnie od jego woli. Dodatkowo bohater wymyśla sobie kosmitów – porywaczy, którzy po bliższym poznaniu okazują się wcale nie tacy źli. Przecież nie robią mu krzywdy.  W zasadzie, całkiem ich lubi – to nic, że teoretycznie są wrogami. Billy’ego dopada zapożyczona od Tralfamadorczyków znieczulica, bardzo wygodna dla weterana – śmierć tak naprawdę nie istnieje. To tylko złudzenie, gorszy okres. „Zdarza się”.
                Jednak żaden z tych aspektów nie jest czytelnikowi przedstawiony wprost – „Rzeźnia numer pięć” jest lekturą, która tak naprawdę dzieje się w umyśle odbiorcy, nie na kartkach książki. Dostajemy tylko małe, pozornie nic nieznaczące wskazówki – na przykład namiot ślubny w pomarańczowe pasy, w tych samych barwach co lokomotywa pociągu wiozącego jeńców wojennych. Czytając tę powieść, by zrozumieć jeden fragment, trzeba często cofnąć się i przypomnieć sobie inny. Wszystko tu jest ważne. I wszyscy.
                Nawet ptaki, naruszające ciszę po bombardowaniu.

„A co mówią ptaki? To, co można powiedzieć na temat masakry: „It-it?”.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz