czwartek, 17 października 2013

Żyrandol kluczem do przeszłości czyli „Chory z urojenia”

             „Chory z urojenia”, będąc ostatnim dziełem Moliera, w XVII wieku okazał się sztuką bardzo kontrowersyjną – śmiałą satyrą dotyczącą lekarzy i ich pacjentów. Ówczesna służba zdrowia wzięła sobie to dzieło głęboko do serca, dzisiaj jednak nie budzi ono już tak skrajnych emocji – zwłaszcza, jeśli odbiorca styka się z nim w wydaniu, jakie prezentuje  Teatr Miejski im. Witolda Gombrowicza w Gdyni. Nie znaczy to jednak, że sztuka  nie odnosi się również do współczesnej rzeczywistości. Można by rzec, wręcz przeciwnie.
                Tomasz Man, reżyser - specjalista od lekkich komedii, tym razem zdecydował się wziąć na warsztat „Chorego z urojenia” i, trzeba przyznać, spisał się całkiem dobrze. Główną rolę powierzył Bogdanowi Smagackiemu – Argan w jego wykonaniu okazuje się być wiecznie zaniepokojonym o własne zdrowie paranoikiem, który postanawia wydać swoja córkę Anielę (Agata Moszumańska) za mąż za partię bardziej odpowiadającą jemu niż jej. W końcu, lekarz w rodzinie zawsze się przyda – szczególnie, jeśli tym lekarzem jest Tomasz Biegunka (Szymon Sędrowski), syn doktora zajmującego się Arganem (Dariusz Szymaniak). Aniela, zakochana w kimś zupełnie innego pokroju, radzi się energicznej pokojówki , Antosi – w tej roli wspaniała Monika Babicka. Wspólnie postanawiają, że muszą działać.
                Jasno określone charaktery postaci w „Chorym z urojenia” nie są niczym niezwykłym, miały bowiem ukazywać typiczność charakterów ludzkich. Aspektami zaskakującym są natomiast scenografia i kostiumy – również wyraźne, niemal oszczędne, ale wpasowujące się we współczesny wydźwięk sztuki. Ubrania aktorów są jaskrawe i proste – każdej postaci zostaje przypisany jej własny kolor, a także jakiś mały, wyróżniający ją przedmiot: w przypadku pokojówki jest to nieodłączny papieros, u przewrotnej żony Argana – czerwone szpilki. Scenografia natomiast składa się wyłącznie z białych ścian i kolorowych parawanów – jedynym łącznikiem z oryginalną, siedemnastowieczną rzeczywistością jest kryształowy żyrandol, znikający czasem ze sceny na rzecz barwnych świateł.
                Kolejnym aspektem jest uwspółcześnienie sztuki, które, o dziwo, wcale nie przeszkadza odbiorcom w odczytaniu jej ponadczasowego przesłania. Pewne cechy postaci zostały nieco uwypuklone, jest to jednak zabieg, który tylko ułatwia widzom docenienie wartości spektaklu. Szczególnie postać pokojówki przedstawiona zostaje w niebanalny sposób – Antosia jest inteligentna, dowcipna, wygadana, ale przede wszystkim troskliwa i pomocna. Wybiega ze sceny z papierosem w ustach, by zaraz powrócić na nią w białym kitlu i z rosyjskim akcentem, udając zagranicznego doktora. Monika Babicka sprawdziła się w tej roli doskonale, łącząc w swojej postaci cechy dobrego ducha domu i jego najbardziej roztrzepanego mieszkańca. Sam spektakl jednak, pomimo iż przezabawny, może również wiele odbiorcom przekazać – to, że nie należy wierzyć każdemu i we wszystko; że czasem warto posłuchać innych albo zwyczajnie docenić to, co się posiada i nie wymyślać problemów, które nie istnieją.

                „Chory z urojenia” jest fantastycznym spektaklem, który – mimo iż siedemnastowieczny – bawi widzów również dzisiaj, pozwalając spojrzeć na niektóre sytuacje z dystansu. Świetnie dobrana obsada i niebanalne kostiumy tylko dopełniają całości, pomagając widzom cieszyć się wrażeniami. A tych na pewno nie zabraknie, bo komizm, w przeciwieństwie do chorób, nie jest wcale w ów sztuce urojony.

piątek, 4 października 2013

"Dziennik Bridget Jones" - Helen Fielding

                Szczerość jest ważną rzeczą w życiu. Czasem ciężko się na nią zdobyć, a czasem to tylko formalność - postanowiłam więc wmówić sobie, że jeśli chodzi o mnie, mamy do czynienia z tym drugim i napisać to, co właśnie czytacie. Doszłam bowiem do wniosku, że – bądźmy szczerzy – po całym zaprezentowanym tu wcześniej, lekko zbyt filozoficznym bełkocie, przyszedł czas na odmianę. A kto zaprzeczy, że historia panny Jones nadaje się idealnie?
                Bridget mieszka w Londynie, pracuje w wydawnictwie i używa pisania dziennika jako sposobu na choćby względne uporządkowanie swojego życia. Nie potrafi rzucić palenia, nie udaje jej się schudnąć i nie dotrzymuje złożonych sobie samej noworocznych przyrzeczeń. Czuje, że powinna osiągnąć przynajmniej jeden z wyznaczonych sobie celów – na przykład zacząć lepiej wykorzystywać swój czas, nie marnując go na upijanie się w barach razem z przyjaciółmi. Zamiast tego jednak Bridget wdaje się w romans ze swoim szefem, nadal przerasta ją sztuka programowania magnetowidu i wciąż żywi nieznaczne uprzedzenie względem Marka Darcy’ego.
                Cóż, życie, jak to mówią.
                Tajemnica sukcesu tej powieści może w pewnym stopniu tajemnicą pozostanie, trzeba jednak przyznać, że da się zrozumieć zachwyt, jaki czasem towarzyszy tej książce. Bo tak naprawdę, można by zapytać, co jest tu takiego niezwykłego? Dlaczego ta historia doczekała się ekranizacji i zaskarbiła sobie uznanie tylu fanów? Co kryje się w trzewiach tego utworu, a co tak trudno jest dostrzec?
                Otóż, może niektórych zaskoczę, ale moim zdaniem odpowiedź brzmi: nic.
 I paradoksalnie właśnie to jest takie ciekawe.
                Bridget to postać nad wyraz realna : bez faceta, chociaż próbuje go znaleźć; pracująca, a jednocześnie niesłychanie roztrzepana. W sierpniu daje się wciągnąć w rozmowę o prezentach gwiazdkowych, zwraca uwagę na czyjeś skarpetki i czasem kompletnie nie rozumie aluzji. To prawda, że trzeba się do jej charakteru odnieść z pewną dozą dystansu, bo, bądź co bądź, jest on przerysowany. To jednak żaden problem – nie każdą lekturę należy traktować poważnie.
                Nie sądzę, by „Dziennik Bridget Jones” był książką dla każdego; nie jestem też pewna, czy każdy czytelnik jest w stanie potraktować tę książkę nie do końca serio tak, by wciąż mu się ona podobała. Wiem jednak, że bardzo dobrze się bawiłam – zarówno czytając samą powieść, jak i recenzując ją. Może i to odrobinę przerysowana książka, ale wciąż prosta – w końcu Bridget jest szczęśliwa taka, jaka jest naprawdę: paląca, zwariowana i kompletnie nieidealna.
                Prawda jest taka, że nie każda książka posiada jakieś niebotycznie odkrywcze wartości i głęboką puentę. Prawda jest też taka, że również utwór pozornie bez przesłania może czytelnika czegoś nauczyć.
                Jedną z tych rzeczy jest na przykład sposób, w jaki nie rzuca się palenia, albo kilka innych, często ważniejszych spraw.