czwartek, 13 czerwca 2013

"Śniadanie mistrzów" - Kurt Vonnegut

                Ktokolwiek kiedykolwiek czytał Vonneguta, ten wie, że w przypadku jego twórczości mija się z celem streszczanie akcji czy fabuły. Nie chodzi tu tylko o same powieści, które posiadają albo fabułę kilkunastowątkową, albo, wydawać by się mogło, nie posiadają jej wcale. Tym, co czyni dzieła tego autora tak trudnymi, jest przedstawiony w nich świat -  wciąż prawdziwy, ale tak głęboko zanurzony w ironii i cynizmie, że czasem nierealny.
                W „Śniadaniu mistrzów” spotykamy się więc z równie prawdziwie-nierealnymi postaciami : natrafiamy na pisarza, Kilgora Trouta, który, otrzymawszy zaproszenie na festiwal sztuki w Midland City, postanawia się na niego wybrać tylko po to, by pokazać organizatorom, jak niepoważnie ów wydarzenie traktuje. Poznajemy Dwayne’a Hoovera – bogatego sprzedawcę samochodów, który zaczyna powoli wariować, czego nie zauważa nikt z jego otoczenia. Napotykamy także jego kochankę, syna, przyrodnich braci i tuzin innych osób. Oprócz tego Vonnegut częstuje nas dziesiątkami na pozór kompletnie niepowiązanych ze sobą historyjek.
                W ogólnym ujęciu, jest śmiesznie.
                Na tym można by właściwie poprzestać: odbiorca ma się odprężyć i zabawić – i robi to, oczywiście, prawie nie dostrzegając jednej małej rzeczy. Tego, że autor pluje mu jadem w twarz.
                Vonnegut atakuje czytelnika ironią niemal ze wszystkich stron: wizualnej i merytorycznej – przemyca cynizm w dialogach i charakterystycznym dla niego stylu wypowiedzi. W założeniu krytyka amerykańskich świętości i stylu życia, dzisiaj mogłaby odnosić się niemal do każdej narodowości. Tak więc odbiorca zaśmiewa się do bólu, potykając jednocześnie o sarkazm i cynizm, aż w końcu przestaje niemal zdawać sobie sprawę, czy już się przewrócił, czy nie. Niekiedy ma się nawet wrażenie, że autor traktuje nas jak kogoś o poziomie inteligencji dorównującej intelektowi przeciętnego szympansa, co, paradoksalnie, czyni powieść jeszcze trudniejszą w interpretacji. Paradoksem również jest całościowy wydźwięk utworu. Kilgore Trout pod koniec życia zostaje uznanym pisarzem, a bogaty niegdyś Dwayne Hoover ląduje w ośrodku psychiatrycznym - zostaje mu tylko nastawienie do życia i "chemikalia w mózgu". Możliwe, że powieść ta ma wiele znaczeń - możliwe też, że nie ma żadnego - w hołdzie dla amerykańskiej dewizy: wszystko albo nic. Niewątpliwie jednak opcja z mnogością interpretacji wydaje się być bardziej słuszna: wykluczenie społeczne, rasizm, relacje międzyludzkie i postrzeganie świata inaczej niż ludzie tego oczekują - to tylko niektóre z aspektów poruszanych przez Vonneguta w utworze, który zdaje się być o niczym właściwie konkretnym.
                Wiele osób twierdzi, ze Vonneguta albo się kocha, albo nienawidzi. Jeśli to pierwsze – „Śniadanie mistrzów” jest lekturą obowiązkową, jeśli drugie, przeczytać warto choćby dla samego humoru.

                W końcu „trudniej jest być nieszczęśliwym, kiedy się je lody”.
                  

"W kleszczach lęku" Henry James

        Henry James - niekwestionowany mistrz literacki - specjalizuje się w niuansach i niejasnościach, a ta historia, choć z pozoru jest zwykłą, straszną opowieścią, kryje wiele zagadek i pytań, na które nie udzielono odpowiedzi. W pewnym dworze spotyka się grupa przyjaciół, jest to w okresie Bożego Narodzenia. Jednak to nie na nich skupia się akcja. Główną bohaterką jest pewna znajoma guwernantka jednego z przyjaciół na owym dworze, która, choć już nie żyje, spisała kiedyś swoją historię. Czytałam to, wciąż zastanawiając się, gdzie jest haczyk? Spekulowałam, spodziewałam się logicznego wytłumaczenia, choroby psychicznej, szukałam dowodów nie wynikających ze słów narratora, ale bezskutecznie. Sądzę, że ze względu na te wszystkie niejasności, powinno się tę książkę przeczytać dwukrotnie, by dotrzeć to głównego przesłania bądź głębszego sensu. Nie wiem, czy specjaliści od twórczości Henry'ego Jamesa by się ze mną zgodzili, albo on sam, ale uważam, że jest to powieść psychologiczna - skupia się na przeżyciach wewnętrznych głównej bohaterki, nie jesteśmy w stanie pominąć jej opinii w naszych wyobrażeniach. Sporadycznie pojawiają się odczucia innych, ale wciąż przez pryzmat jej wyobraźni.
       Owa guwernantka opiekuje się dwojgiem dzieci idealnych, wręcz anielskich. Zatrudnia ją ich wuj, który zażyczył sobie, by bez względu na problem rozwiązywała go sama i nie zawracała mu niczym głowy. Pomaga jej gosposia w tym dworze - prosta, dobroduszna kobieta. Sytuacja dość stereotypowa, dzieci idealne, gospodyni, choć niewykształcona, to bardzo miła i dobra, a arystokrata - jak na arystokratę przystało wyniosły, ważny dżentelmen. Pojawia się również dwoje złych bohaterów, oczywiście - do szpiku kości, a nasza główna bohaterka stara się widzieć świat w czerni i bieli - nie ma szarości. Tak jakby przy każdej osobie patrzyła komuś w oczy i pytała "Po której stronie mocy jesteś?" i czytała odpowiedź z gestów i mimiki. Trudno nawet powiedzieć jaki jest koniec. Bo jest tyle niedokończonych wątków, że wszystko mogłoby być zupełnie inaczej, niż czuje narratorka.
Mnie osobiście najbardziej intryguje postać chłopca. Jednak nie będę już w to wnikać, bo nie chciałabym wam zdradzić zbyt wiele.
Książka skłania do refleksji nad naszym otoczeniem. Nawet nie jesteśmy świadomi z kim rozmawiamy.
Według statystyk 1% ludzi to psychopaci, każdy z nas na facebooku ma około 300 znajomych. Teraz pomyślcie, ile razy na ulicy pytaliście o drogę pedofila? Skąd wiesz, że nowy znajomy z czatu nie jest seryjnym mordercą? Który z twoich znajomych jest psychopatą?
       Ile tak naprawdę wiemy o ludziach, którzy są nam bliscy?
               Pomyśl. Kim ty sam właściwie jesteś?

piątek, 7 czerwca 2013

"Rok 1984" - George Orwell

                Londyn to bardzo smutne, spokojne miasto. Cuchnie starością i rozgotowaną kapustą, odbija echa przelatujących helikopterów i tupotu zmęczonych stóp, mieszkańców zaś ukrywa w swoim wnętrzu, równie szarych jak ono samo. Z murów spoglądają plakaty, a z niemożliwych do wyłączenia teleekranów kontrole, nadzorujące każdy ruch. Bycie częścią masy, noszenie tej samej maski dzień po dniu, weryfikacja własnych myśli – każdy już dawno opanował to do perfekcji. A przynajmniej każdy powinien.
                Tymczasem jednak, niemal czterdziestoletni Winston Smith, typowy londyński urzędnik, w zakurzonym sklepiku ukradkiem dostaje zeszyt – trochę już stary, lecz wciąż piękny, z prawdziwego papieru, jaki kiedyś produkowano. Zaczyna też pisać pamiętnik – robi to zabytkowym piórem na atrament, nie wiedząc tak naprawdę po co ani dla kogo. Jeśli znajdą zeszyt, to koniec. Jeśli dowiedzą się, kto ów zeszytu użył, już po Winstonie.
                Tak czy inaczej, jest mniej lub bardziej martwy.
                Świat podzielony na trzy mocarstwa, nieprzerwanie w stanie wojny;  zmieniając tylko czasem sojuszników, propagandowe plakaty i wwiercające się w umysł hasła, nadzór gestów, słów czy myśli – właśnie taką wizję przyszłości prezentuje George Orwell. W czasach , w których nie można ufać nawet samemu sobie, a miłość jest jedynie smutnym obowiązkiem dobrego obywatela, rodzi się delikatny przejaw buntu. Z początku są to tylko zapisane słowa, później coraz głębsze pomysły, a w końcu czyny.
                Być może wizja Orwella nie jest tak odrażająca jak ta Huxleya w „Nowym wspaniałym świecie”, niewątpliwie jednak przejmuje grozą. Nie chodzi już o samo szpiegowanie, ale bardziej o sposób, w jaki się to dokonuje. Człowiek sam siebie skazuje na życie pod ciągłym nadzorem, będąc jednocześnie i obserwatorem i obiektem tychże obserwacji. Perfekcyjnie ukazana tu klęska ludzkości – szczególnie na płaszczyźnie emocji i relacji z drugą osobą – jest chyba najbardziej przerażającą kwestią w całej powieści. A gdy w pewnym momencie dostajemy na talerzu cały system, rozebrany na czynniki pierwsze jak części dobrze naoliwionej maszyny, dochodzi do nas, że już to wszystko wiemy – wpadliśmy na to sami i wcale nie było to trudne.


WOJNA TO POKÓJ
WOLNOŚĆ TO NIEWOLA
IGNORANCJA TO SIŁA